Etienne Lefèvre był najmłodszym z czterech braci, tym, którzy w bajkach zawsze mają najwięcej przygód, bo cała uwaga skupiona jest na najstarszym, dziedzicu fortuny, przyszłej głowie rodziny.
Na wszystkie fanaberie syna marsylskiego bogacza jedynie kiwano głową, uśmiechano dobrodusznie znad miseczki z gorącą kawą i czekano tylko, aż zniknie rodzicom z oczu. Nie posiadano się z radości, kiedy kolejną z fanaberii okazał się ślub z rosyjską arystokratką.
Jak zachodnioeuropejskie stare rodziny mają w zwyczaju, każdy z czterech braci Lefèvre został posłany do innej szkoły czarodziejstwa, a na Etienne’a padło, że poszedł do Koldovstoretz i tam wśród zakurzonych ksiąg i skrzypiących mechanizmów wypatrzył osobę Elizavety Lazarevej, pomniejszej dziedziczki, z mniej znaczącej gałęzi starego rodu.
Nie było wśród nich nigdy zbyt wielkiej miłości, ale ich małżeństwo jest pochwałą kompromisów. On miał swoje machiny, ona swoje książki. On po latach wyjechał do samych Chin szkolić się w zegarmistrzostwie i wytwarzaniu myślodsiewni; ona została w Moskwie, gdzie kupili dom, zajmować się chorą na łamiję matką, dawać panienkom korepetycje z francuskiego, historii i geometrii. I wszystko było dobrze. Nawet dziecko nazwali Anna, uniwersalnie, by dobrze brzmiało zarówno po rosyjsku i francusku.
Dziewczątko za matką było rude od małego, za ojcem od małego… przedziwne. Zamiast grzechotek nad kołyską wisiały zębatki, zamiast piosenek o kotkach, usypiało ją tykanie zegarków. Zamiast do leków na ciśnienie i nerwy albo trzeszczących szuflad w komodzie, zabraniano zbliżać się do gabloty z fiolkami w gabinecie ojca.
To skarby, obiecywał, a mała Ania z lśniącymi oczyma wpatrywała się w dryfujące wewnątrz mlecznobiałe wspomnienia. Co roku z właściwym dziecku uporem nalegała, by papa je otworzył, pokazał skarby. Papa obiecywał, że niedługo i w międzyczasie znów wyjechał na koniec świata się uczyć, a Anna dorosła do wieku szkolnego.
Koldovstoretz, jak rodzice. Pucołowate policzki różowiały szybko od zimna, wystający podbródek drżał. Wyglądała na sześć lat zamiast dziesięciu.
(Do tej pory wygląda przeraźliwie młodo;
urocze dziecko, mówią wszędzie i tylko marszczący się mały nosek zapowiada, że będzie burza.)
Pierwszy semestr upłynął na płaczu, odliczaniu dni do powrotu do domu na święta. Nowy Rok, Wielkanoc – wyczekiwała w cierpieniach, aż orzeł z domu przyniesie bilet na pociąg. Ściskała go w ręce kurczowo na dworcu i czekała na podróż. Nigdzie życie nie jest tak wspaniałe jak w wyłożonym boazerią wagonie, domu między domami, obietnicy przygody. Nie zasypia się lepiej niż w rytm kół bijących o tory, z niewygodnym oparciem pod głową.
Na letnie wakacje nie czekała nigdy, przedziwne dziecko. Wakacje były z
nim i były najgorsze. Podobno tak musiało być, powtarzała mama, taki jest porządek świata i kiedyś będzie jego żoną, kiedyś będzie szczęśliwa i przyniesie rodzinie zaszczyt, przecież wie, jak stare i wspaniałe jest jej nazwisko. To umowy starsze niż sam świat, a Anna umiała już szanować czas.
To, co było zawsze jawiło się jej oczom jako lepsze i pełniejsze, bardziej intensywne. Inżynierska zaprawa ojca nauczyła ją myśleć logicznie i nie marzyć o życiu w czasach czarnej śmierci czy rewolucji francuskiej, ale wspomnienia wciąż obecne w atmosferze domu rodzinnego odcisnęły piętno na Annie i na jej tęsknotach.
Ojciec wrócił do domu na dobre, gdy skończyła Akademię. Bez rewelacji, z wybitnymi ocenami z historii powszechnej, geografii, przedmiotów, które najchętniej papa nazwałby dyrdymałami, z których nie da się zbudować mechanizmu.
Ale papa chciał już tylko być w domu ze swoim spokojem. Po latach konstruowania i sprzedaży najlepszych myślodsiewni na całym świecie wzrok już mu nie dopisywał, sprawność rąk odeszła, na jej miejsce przyszła siwizna.
Kiedy Anna podjęła już studia, w połowie trzeciego roku, papa zawołał ją do gabinetu i otworzył przed nią gablotę ze skarbami.
Wcześniej tego roku kupił mały lokalik w sercu Moskwy, szybko odrestaurował, zaaranżował na kawiarenkę w paryskim stylu.
Cafe Minuit, tak to wymyślił. A atrakcją miały być
skarby.
Nauczył Annę odpowiednich zaklęć, reguł. A Anna wypuściła z powrotem do życia wspomnienia najwspanialszych postaci tych czasów. Camus, Baker, Morrison, Fitzgerald, Dean; papa pieczołowicie podczas swoich podróży zbierał od ich agentów, przyjaciół, wrogów wspomnienia i nie chcąc, by ginęli na zawsze ogrom pracy włożył w konstruowanie ulotnych, choć niemal już kompletnych postaci.
Anna, mając za rodziców takich pasjonatów, sama szuka wszędzie fascynacji. W szkole pracuje od niedawna, równolegle z ostatnim rokiem studiów i wciąż znajduje w zamku coś nowego, w bibliotece nieotworzone książki, w jadalniach nieodsunięte krzesła.
Jest odkrywcą w domowym zaciszu, oczarowana upływem czasu i nim sparaliżowana. Nie chce mieć wieku, chce być jak kolejny skarb, pamiętana wciąż tak samo. Goni swoje dni, goni nieprawdziwe szczęścia, a rude włosy wpadają do oczu.