Mam wciąż ten powtarzający się sen o chłopcu białym, ale nie jak śnieg, jak płatki orchidei, jak biały sok wypływający ze skórki świeżej figi, delikatnym jak wypadające rzęsy. Chłopiec, chłopak, dorastający już przecież, chociaż zawsze objawia mi się taki nastoletni, jakby nigdy nie mógł wejść w wiek męski. Obserwuję go bez słowa. Dłonie ma suche i popękane, czarne pajęczynki, pod paznokciami brud z suchej ziemi ciężkiej, którą cały czas, bez przerwy przekopuje, wcale nie zręcznie, jakby łopata wcale łopatą nie była, a drewnianym jedynie kijem. Zawsze ten sam, zawsze ten sam sen, ten sam chłopiec, ten sam dół, w którym stoimy razem. Ja patrzę na niego, on na mnie nie, dopiero kiedy mógłby, kiedy z jakiegoś powodu narzędzie odkłada budzę się, zawsze z niejasnym uczuciem pustki, jakbym przypomniała sobie o odległym wspomnieniu z dzieciństwa, z którego tyle szczegółów mi upłynęło.
Ilekroć on przyśni mi się nocą przez cały dzień nie daje mi spokoju myśl o tym, jakiego koloru ma oczy. I czy kiedyś się dowiem.
I dlaczego mi na tym zależy.
-
Mania, przepraszam, podasz mi to?-
Tato... – Przesuwam się. Płatki z mlekiem nabrane na łyżkę lądują w moim otworze gębowym kiedy ojciec pochyla się aby zabrać ze stołu gazetę. Poranne wiadomości, które przeczyta już w drodze do pracy bo zastępca dyrektora Prikazu Sprawiedliwości i Ochrony Narodowej nie ma czasu na spokojne śniadanie. Wiecie jak to jest, prawda? Dyrektor zazwyczaj pełni tylko funkcję reprezentacyjną a wszystkie obowiązki spływają na jego vice. Na moje nieszczęście dzisiaj postanowił chyba wygospodarować parę sekund na poranną rozmowę, kiedy mój umysł zbyt jest wciąż zaspany i nawet widok jasnego, wypolerowanego blatu stołu kuchennego sprawia, że muszę mrużyć oczy.
Widzę przecież, że się zbiera, aby mnie zapytać, gdzie się podziewałam przez ostatnie dni i noce ale w tym fioletowym garniaku, to wcale nie jest papą, tylko człowiekiem ministerstwa. Przy grillu to pewnie zapytałby od razu. A może nie? Może to już minęło te parę lat, może już za bardzo kobietą jestem, aby mnie o takie rzeczy pytać i…
-
Mańka gdzieś ty się szlajała przez te kilka dni? – No i masz, jednak go przeceniłam, jednak wcale nie jest poważnym ojcem trzymającym dystans, panem dyrektorem odpowiadaj-na-pytania-poprawnie-pełnym-zdaniem. To jednak wciąż mój stary, dobry ojciec, który sam grabi liście w ogrodzie gdy tylko ma wolne.
-
U Dimy byłam. – A mogłam skłamać, że u przyjaciółki, od zawsze jednak miałam straszne opory przed oszukiwaniem rodzica i parcie na mówienie prawdy.
-
Mania, mnie się to nie podoba.-
Tato...-
Ty wiesz, co ja o tym sądzę.Mam dwadzieścia pięć lat, wciąż mieszkam z ojcem i z bratem i uśmiecham się widząc jak staruszkowi włosy już mocno posiwiały. Mogłabym o nim książkę napisać, poczciwy, ciepły i zabawny w ogóle nie pasuje do tego obrazu sztywnej Starszyzny, jaki jest od lat kreowany. I pomimo tego, że on sam z wieloma rzeczami się nie zgadza, to stojąc tak wysoko w hierarchii Rady musimy zachowywać pozory. Marianna ty najpierw skończ szkołę. Marianna najpierw ślub, dopiero potem wspólne mieszkanie. Mańka wiesz, że nie możesz jeździć Marszrutką. Jako kierowca, oczywiście, jako pasażer proszę bardzo. Mania, ja wiem, ja wiem, ale Dolohovom nie wypada naprawiać świstoklików i teleporterów, co innego konstruować je, to jest już wyższa ranga.
Wyższa ranga, zawsze za mną goni, nigdy nie mogę robić tego co chcę.
W teorii.
Bo w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Naprawiam i konstruuję omnibusy i faetony, a w garażu latający motor, wcale nie zgłaszam się do pracy w Ministerstwie, chociaż wszyscy ojcu mruczą
już czas, już czas, on przymyka oczy, zdając sobie sprawę z absurdów, które rządzą Starszyzną. Gdyby nie nasze powiązania rodzinne i nazwisko na pewno mieszkalibyśmy w trójkę na wsi, mając kurki, kozę i zepsuty płot, bo mentalnie w trójkę trochę tacy jesteśmy, chociaż w szafach mamy drogie, skórzane buty. Na specjalne okazje.
Miska do zlewu, sprzątam za sobą, stopy marzną mi bose na zimnej, kamiennej posadzce. Dłonie wycieram w kuchenny ręczniczek i wracam do ojca, obejmując staruszka ramieniem.
-
Już nie oszukuj, przecież wiesz, że ja sobie poradzę. Wie.
Schyłek lata zawsze zapędza mnie w szybkie nadrabianie festiwali muzycznych, bo coraz zimniej się robi, bo ogniska płoną pod gołym niebem, bo trunki są droższe, a ludzie, choć senni, wciąż starają się dobrze bawić w ukochanych rytmach. Gitara rozciąga się jękiem przez noc, kiedy ja owinięta kocem kiwam jeszcze głową na boki, tyle mi zostało z energii. Oczy przymykam, chociaż wcale nie ze zmęczenia, lepiej mi się skupić na dźwiękach. Utwory trwające stanowczo za długo, by puszczać je w radiu, za krótko, by móc się nimi nacieszyć w takich chwilach. Na przełomie nocy i nowego dnia zapach trawy po deszczu zostaje stłumiony przez swąd drażniący w oczy, który zdaje się być nieodłącznym już elementem ludzi z ekipy pirotechnicznej. Schyłki lata zawsze są najpiękniejsze w swojej idealnej symbiozie ciszy i hałasu. Na dżinsach kolejna plama, tym razem z błota zaraz pod tą ze smaru, którą zarobiłam w zeszłym tygodniu w garażu, dżinsy, które nie nadają się do zabrania ich ze sobą na nową drogę życia, ale co z moich rzeczy się nadaje, skoro nawet ja nie?
Ktoś kiedyś wymyślił Irę, choć to imię dla chłopca i tak już ze mną została nie wzbudzając niczyich podejrzeń, jedynie z rzadka zaskoczenie, kiedy
Marianna wyszła na jaw. Marianna, nie pasuje ci, lepiej Ira. W takich sytuacjach powinno się chyba powiedzieć
no, wiem, dlatego nie używam imienia, ale z jakichś powodów uważam te stwierdzenia za obraźliwe. Skąd możemy wiedzieć, co pasuje innym?