Statyczność. Największa wartość świata.
Wszystko było statyczne; życie, śmierć, chaos i porządek.
Nie istniało nic innego poza statycznością.
Drewno, stanowiące ściany jego domu. Będące bezpieczeństwem, otulające swą szorstką gładkością- ciągle czuł ich dotyk na opuszkach palców.
Twarda, krucha ziemia, podlana z wierzchu nocnym deszczem, rozstępująca się ku suchości pod ciężarem jego kroków. Ciągnęła się długimi alejkami, otoczonymi z dwóch stron zieloną latoroślą z małymi, zawiniętymi strączkami, na których kiedyś pojawią się soczyste owoce. O ile deszcze będą sprzyjać. O ile słońce ich nie spali. O ile zimno ich nie zabije.
Cichy śmiech dziewczynki, przerwany kaszlnięciem.
Znajdź mnie. A potem dźwięk rozstępujących się pod naporem dotyku, zielonych liści, chrupot złamanych gałązek, tupot małych stópek na mokrej tylko na powierzchni ziemi. Kolejny śmiech, bardziej chichot, przerwany kolejnym kaszlnięciem.
Szedł śladem tych dźwięków. Szedł za zapachem świeżości. Szedł za złocistym blaskiem słońca, odbijającego się na jasnych kosmykach pomiędzy zielenią.
Mam cię! Ciężar na jego plecach. Chichot brzmiący przy uchu, kaszlnięcie towarzyszące roześmianym oczom, podkreślone rozbłyskiem pełnym nadziei.
Wasza kolej. Wspomnienia były statyczne.
Szorstka dłoń, spoczywająca na spoconym karku małego chłopca. Długie fale włosów kolory smoły plączące się między palcami, okrytymi sokiem i ziemią. Lepka plama pozostawiona na i tak już lepkich plecach.
Szybki ruch falisty ramion, przepędzający uczucie dyskomfortu tej lepkości. Szeroki uśmiech na twarzy, a potem bieg. Kolejny, a potem jeszcze jeden. Po każdym z nich ta sama dłoń, w tym samym miejscu, pozostawiająca to same uczucie. A uczucie to, towarzyszące tej dłoni oznaczało zwycięstwo. Mówiło
Jestem z ciebie dumny, synu. Było szczęściem. Było dziecięcą niewinnością, odkrywaną i torowaną pomiędzy równymi rzędami zielonych latorośli, znikających za horyzontem i pojawiających się znowu, wznosząc się ku górze.
Inna dłoń. O wiele bardziej delikatna. O wiele bardziej subtelna. O wiele mniejsza. Uczucie mrowienia za każdym razem gdy oczy, osoby będącej tą dłonią krzyżowały się z tymi orzechowymi, osadzonymi w czaszce pokrytej włosami koloru smoły. Blade, nieśmiałe uśmiechy. Motyle, całe ich stada, a może istoty o wiele większe, o wiele potężniejsze, o wiele bardziej pozbawione kontroli, szalejące gdzieś w jego wnętrzu, na wysokości żołądka.
A przede wszystkim intensywne, pomarańczowo-czerwone promienie zachodzącego słońca, przebijające między splecionymi palcami dwóch dłoni, między ramionami, dotykającymi się nieśmiało, między ciałami, zbliżającymi się do siebie i między ustami, dopasowującymi się niczym dwa puzzle.
Gorycz, towarzysząca każdej wizycie miejsca, w którym to się stało. Zawód po pierwszej miłości. Istoty mieszkające w brzuchu dawno uleciały, pozostawiając po sobie wrażenie ciężkiej pustki. Przepowiednia, że nic nigdy już jej nie zapełni.
Uczucia były statyczne.
Stara, rozpadająca się ramka, pokryta równie starą i równie rozpadającą się, jasną farbą. Zdjęcie, przykryte pękniętym szkłem, przedstawiające tylko dwie osoby tej samej płci. Kolejne uczucie ciążącej pustki po osobie, która powinna zajmować miejsce w tej przestrzeni.
Mały stół, zastawiony dla dwóch osób. Wesoły nastrój zawsze panujący przy jedzeniu, nadający potrawom niezwykły smak. Nie zastępował pustki, sprawiał jednak, że spadała na dalszy plan. Wygasała, w natłoku emocji bardziej pozytywnych. Tych, których utrzymanie na właściwym poziomie jest w stanie ponieść każde koszty.
Nadzieja była statyczna.
Wrażenie zimnej poduszki na policzku. Miękkość pierza, wybijająca się spod warstwy materiału, pachnącego wiatrem. Uśmiech towarzyszący wrażeniu spadania w dół, gdy tylko powieki skleiły się ze sobą na dłużej, niż ułamek mrugnięcia. Mały płomyczek światła, wirujący w ciemności nie rozbudzonej jeszcze, nieodkrytej i nieokiełznanej wyobraźni. Słowa, wypowiedziane szeptem gdzieś między kształtującymi się w abstrakcję myślami. Intensywne i wyraźne, choć ciche i błagalne. Bieg. Pot spływający strużkami po plecach, po czole, drażniąc zmęczone, błądzące oczy. Włosy przyklejające się do twarzy. Dłonie mocno zaciśnięte na cienkim materiale, ciągnące go do góry i napotykające opór. Uczucie zagubienia, a potem mocne szarpnięcie. Szybki, urywający się oddech.
Jestem tu. Jesteś bezpieczny. Serce zwalniające powoli, ufnie, pozwalające zapaść w kontynuację przerwanego snu o nieznajomych szeptach, dobiegających z oddali.
Całkiem nowy świat, pojawiający się znikąd i niespodziewanie, karzący zaadaptować się w trybie niemalże natychmiastowym, nie pozwalający na żadne pomyłki i uchybienia. Jego zderzenia ze starą rzeczywistością, zataczającą mylne koła dookoła świadomości, próbującą wbić się na nowo jako priorytet. Słowa pogardy, uczucie zagubienia, nowe odkrycia, przekraczające zdolności pojmowania. Miejsce dalekie od domu. Zwielokrotniony gwar przy stole, podczas jedzenia posiłków już nie zastępował pustki, a raczej ją powiększał, tworząc nowe przestrzenie. Myśli, które nie należały do niego, pojawiające się wciąż na nowo.
Dezorientacja była statyczna.
Listy. Całe pudła listów pisanych różnym charakterem. Budujące więzi, wzmacniające je i podtrzymujące. Stanowiące łącznik ze starym światem. Most między rzeczywistościami odrębnym od siebie tak bardzo. Wywoływały uśmiech, powstrzymujący łzy, gromadzące się nie tylko w kącikach oczu, ale i w sercu.
Bezsenne noce, spędzone na wsłuchiwaniu się w myśli innych istot, dźwięczących w głowie. Poczucie bycia niechcianym, intruzem, przemieszane z tęsknotą za domem, za zapachem wiatru, widokiem zielonych liści latorośli i lepkości soku z napęczniałych owoców, skradzionych ukradkiem, gdy czujne oko nie patrzyło. Tęsknota za domem. Za dzieciństwem. Za tym, co znajome.
Przywiązanie było statyczne.
Pustka w duszy zapełniona odkryciem właścicieli nieswoich myśli. Kurz na tomiszczach ksiąg pojawiający się na nich coraz rzadziej. Zrozumienie, pełzające gdzieś w zakamarkach umysłów, przędące nici, będące metaforą porozumienia. Kawałek drewna w ręce zmieniający się w symbol, będący czymś więcej, niż ułamkiem przypominającym korzenie latorośli i ściany domu. Nauka nowych rzeczy. Poznanie w czystej postaci. Akceptacja przeradzająca się w oddanie. Poczucie przynależności.
Zmiana była statyczna.
Sen, zacierający granicę z rzeczywistością. Pozostawiający pytanie, dźwięczące na granicach umysłu, na granicach świadomości i nieświadomości.
Czy to było naprawdę? Intensywne, nieswoje myśli i ich właściciel z oczami wpatrzonymi w te orzechowe. Szeptał, wołał, zachęcał. Sen, czy rzeczywistość? Skrzydła obijające się o powietrze. Uczucie wolności, świetności i możliwości. Niebo. Wielkie, bezkresne niebo, wołające mocno do siebie. Było nim, a on był ptakiem, lecącym pomiędzy bezkresem odcieni błękitu. Jeśli był to sen, nie chciał się z niego budzić. Jeśli była to rzeczywistość, chciał, by była jego.
Niebo nie było statyczne.