Dear So-and-So, I’m sorry I couldn’t come to your party.
Dear So-and-So, I’m sorry I came to your party
and seduced you
and left you bruised and ruined, you poor sad thing.
You want a better story. Who wouldn’t?*
Mimimimimi.
Er, to jest mnie, oczywiście. Mnie. Miałaby to matka widzieć, wstyd.
Mnie się to wszystko należy. Kwiatki, koronki, orły, sokoły, herosy. Achilles zwłaszcza. Achilles rudowłosy, co wdaje się w bójki przed pubami, któremu w środku nocy i neonów blasku Patroklos scałowuje krew z knykci.
Mity i bóstwa dorastają, ewoluują, noszą dresy i ciemne okulary.
Ave ja.
Królowa życia, bez króla. Dziewczyna, co się boi pogrzebów, notoryczna narzeczona i tak dalej. Niekończąca się zabawa w dym i w lustra, bo cóż tam w Ricie jeszcze zostało naprawdę.
Teatralność, teatralność, teatralność.
Przebieramy się za pawie i czytamy Homera w oryginale. Pretensjonalność, trudne słowa, ale z solidnym podłożem wiedzowym, butelkujemy tylko uczucia, wiedzę wypuszczamy. Wiedzę nikomu za bardzo potrzebną; literki, którymi nikt nie zapisuje list zakupów albo głupot na gipsie na złamanych rękach.
Rzeczywistością na ogół jesteśmy rozczarowani. Używamy również królewskiego „my”, ale to nie zawsze.
Czego chcesz, Margarita?
Naprawdę obudzić się, gdy otworzę oczy.
Koszmarem sennym nie jest wcale klatka. Nie, jeśli w klatce się dorasta; a niektórzy z nas nawet celowo się pakują, w klatki, w pułapki, Hitchcock tak mówi, więc to musi być prawda. Hitchcock mówi też, że najlepszym chłopca przyjacielem jest jego matka. Mama.
Mama Rity zła jest, bo Rita za bardzo wygląda jak chłopiec, ze zgarbionymi plecami, i za bardzo jak chłopiec myśli.
Nie chcą nas, mówiła. Mówiła brzydko, sypała kurwami, ale szlachcie nie przystoi, więc cenzura. Nie chcą nas przez ciebie.
Rita ma oczy w różnych kolorach. Jedno zielone, drugie niebieskie. I tylko po tym ją poznać, tylko to się nie zmieniało. Nigdy. A za całą resztę ją nie chcą.
Margarita-paw. Nie taki przypadkowy, na ścianie po zabawowej nocy, w którym widać jeszcze ślady sałatki z kapustą, ale taki wspaniały z piórkami do stroszenia, taki, co wygląda jak się tylko chce. W dymie i między lustrami umyka wszystkim prawdziwy kształt dłoni, mieszają się ze sobą wydatne usta i wąskie stworzone do niezadowolonego ściągania wargi. Na głowie kudły we wszystkich kolorach. Jaka wspaniała jesteś, Rito, wszystkim możesz się spodobać, możesz zamknąć oczy i otworzyć je już jako ktoś inny, możesz być milionem. Ale nie chcą cię takiej, poszłaś na ulicę. Z mateńką, co to chciała być artystką, co za ostatnie pieniądze kupuje sztalugi i odnajduje w swoich żyłach (dwukrotnie już na przestrzeni lat otwartych nożem do ostrzenia grafitu w napadzie paniki) krew Rembrandta. Zwariujesz od niej.
Maluje wciąż tylko twoje portrety. Każe ci stawać się na przemian staruszką, mężczyzną, kochankiem, z którym bawiła się w młodości. Wystrojona w tiulowe spódnice siedzi tylko przed sztalugą i zapomina, że okna trzeba uszczelnić. Niewzruszoność posągu, którą dziedziczysz. Chłopięce włosy, zaspana buzia i gracja, elegancja Francja, hałasy les Marais i gra na harmonii w ciężkich nieruchomych powiekach.
Zapracowana, zabrudzona atramentem, wiecznie podwinięte rękawy i nieodparte wrażenie, że zaraz wyjdzie na zewnątrz i na najbliższej łące gołymi rękami pójdzie postawić dom. Zatrważająca gotowość, przebija spod aksamitnych słów i wystudiowanych ruchów podwórkowe nieheblowane zaangażowanie.
Nikt nic nie wie, więc i ona nie wie nic, po prostu toczy się i śmieje z wiatraków.
Stawiasz kroki chwiejnie, w ciągle zmieniającym się kierunku. Nie rzucasz cienia na chodnik, nie możesz zrobić sobie zdjęcia modnym aparatem polaroidowym. Nie masz własnego cienia - jesteś cieniem. Potknięciem w kodzie genetycznym, może jeszcze skutkiem zmian popromiennych rodem z Czarnobyla. Rodzą się czasem dziwaczne dzieci, Rita była jednym z nich. Dzieckiem, które już w szpitalu na widok zmieniającego kształt nosa spisano na straty i przyszłość wydziedziczonej szlachcianki.
Niby spacerując Twerską w niedzielne popołudnie nie zauważa się Cienia. Ani tego własnego, ani tej pomyłki, tego napiętnowanego przez Starszyznę. A jednak czujesz jakby wciąż cię wytykano palcami, wciąż chcesz zniknąć albo chociaż wejść gdzieś w kąt, zmienić się, by nie poznał cię przypadkowy przechodzień.
Pokazać się tylko jemu, a przed resztą - być cieniem, znikać, zmieniać się nieustannie, pod dyktando słońca.
Kochać natomiast należy siebie przede wszystkim, w następnej kolejności postaci fikcyjne. Szekspirowska banda, allanowskie makabreski, austenowska arystokracja.
Cóż jest złego w umiłowaniu wygody. Skoro ma się perkale i szmaragdy, można żyć bez powietrza. Można również wyglądać jak bezdomny kot, jeśli tylko ma się wyniosłości na tyle, by nikt nie ważył się insynuować, że nie stać cię na jedwabie.
Nie stać cię, ale to nieważne. Wystarczy tylko udawać, a do tego jesteś urodzona.
Contra mundum, ot, bunt jest najbardziej widowiskową formą bezsensu.
Czysta forma, przykuwająca wzrok powalającą błędnością. Wszystko, co tylko krzykną, włożymy do środka, wypełnimy kształt na nowo. Nie trwa. Codziennie mogłaby rodzić się nowa, z nową twarzą, nowymi rękami, o pół metra wyższa. Jak dym, który chce się gołą ręką złapać, wciąż na nowo. Nie pamiętać, biec. Nie chcą jej i tak.
Zemścić się? Kiedyś. Trzymać gniew w ciężkich powiekach i czekać. Jak kot, ten bezdomny, ułożyć się w słońcu.
Nie uciekać. Nie uchylać się. Żyć ponad stan, patrzeć na ruchliwą ulicę, na śmietniki pod blokiem i widzieć zamiast tego daniele w ogrodzie, stare dęby. Żyć życiem, do którego się urodziła, choćby nie wiem, co.
Są poeci, co to stali się sławni, bo zdania zaczynali z małej litery, wpieprzali w środek słów nawiasy, klepali w maszynę jak popadło i ponieważ nikt wcześniej nie wpadł na sprzedanie tego-tego, robili furorę. Ale skoro wystawia się coś takiego na widok ludzki, to musi mieć jakieś znaczenie, znaczenie ogromne, pokoleniowy przełom wręcz.
I oto właśnie jest metafora na Margaritę.
*Siken