Złość powinna uchodzić, jak ciepło z gorącego ciała, które zostało dopiero co oblane zimną wodą. Ta spływała w dół jego mięśni, opatulając go mieszanką przyjemności i wyimaginowanym bólem. Gdzieś na klatce piersiowej, gdzie powinno być serce, może trochę niżej, może bardziej w bok, jakby stara rana, blizna, coś go kuło, coś nie dawało spokoju gdy oddychał. Przez chwilę stał pod nieubłaganym strumieniem. Pochylił się, opuścił łeb, jak na ubicie, deszcz lodowatych kropel spadał na kark mężczyzny, który najchętniej nie otwierałby już oczu, ułożyłby się z ulgą spać. Byle gdzie, na byle posłaniu. Żeby mieć od wszystkiego, od niespodzianek i starych ran, święty wreszcie spokój.
Wytarł niestarannie włosy, na ciele pozostawała już zaledwie wilgoć. Okręcił wokół pasa ręcznik i wyszedł na zewnątrz zbierając jeszcze buty. Robił wszystko w milczeniu. Nawet nie zbierał myśli. Nie czuł się upokorzony, ale zły na siebie. Podniósł głowę, żeby lepiej jej się przyjrzeć. Miał takie spokojne, ufne oczy, nawet jeśli się chmurzyły przed chwilą, gniewały. Widać było, że mięśnie ma spięte, może to przez zimną kąpiel, może tłumioną złość. Odwrócił się od Aristovej i sięgnął po spodnie, nie krępując się ani trochę jej obecnością. W końcu zapinał powoli koszulę, wkładał ją za pasek, zakładał marynarkę. Wszystko spokojnie, wolno, bez pośpiechu, całkowicie ignorując jej obecność. Nie mógł znaleźć swojej maski, choć nie zapomniał, że się jej przed paroma chwilami pozbył. Rzucił Shoshanie jeszcze jedno spojrzenie i wyszedł.
ZT