6 czerwca 1973Nie mam pojęcia, co skłoniło mnie do decyzji przelania myśli na papier. Nie jestem przecież kimś, kto lubi zapisywać wszystko, co mu przyjdzie do głowy w dziennikach. Nigdy nie widziałem w tym sensu. W przeciwieństwie do Vladmira, który do dzisiaj wierzy, że kiedyś stanie się szalenie sławnym i wybitnym czarodziejem, a ludzie będą chcieli poznać całe jego życie. Dzienniki mają być więc czymś w rodzaju źródła wiedzy, które będzie mu służyć przy pisaniu autobiografii.
Nie jestem Vladmirem Lazarevem; do swoich możliwości zdobycia sławy i prestiżu podchodzę bardziej sceptycznie. A jednak piszę - nie po to żeby wydawać biografię, tylko... Chyba dałem się przekonać Romanowi, który twierdzi, że każdy od czasu do czasu potrzebuje się uzewnętrznić. Na przykład przed kimś wygadać.... albo zapisać coś w dzienniku.
No to zapisuję - tak żeby podsumować sobie wszystkie lata nauki w Koldovstoretz. Jakby nie patrzeć, właśnie ukończyłem Akademię. Mam się czym pochwalić. Jak na kogoś z zewnątrz, czyli z niemagicznej części świata, poradziłem sobie dobrze. Ojciec nigdy tak do końca nie wierzył, że uda mi się coś osiągnąć w Akademii. Magia i społeczeństwo czarodziejów: to coś, co po prostu nie mieściło się w jego przesiąkniętej leninowską ideologią głowie. Ha. będzie się czym przed nim pochwalić i jaka będzie przy tym satysfakcja!
Rzecz jasna, nie zawsze było wesoło i kolorowo w tej szkole. Dopiero, gdy zaakceptuje się, pogodzi się ze sztywnymi regułami rządzącymi magiczną społecznością, a już zwłaszcza czarodziejską szlachtą, da się spokojnie przeżyć te szkolne lata.
Wracając do sedna sprawy. Ojciec i tak nie pogratuluje mi ukończenia szkoły. Pozostaje mi złożyć gratulacje samemu sobie. GRATULACJE Olegu Sevastienovichu z okazji ukończenia Magicznej Akademii Koldovstoretz.
21 września 1975Minęło trochę czasu. Postanowiłem, że nie będę zapisywał dzień po dniu wszystkiego co się wydarzyło; bo po co? Moje życie nie jest aż tak ekscytujące, by opisywać je szczegółowo w dzienniku. Ten dzień okazał się na tyle ważny, że wygrzebałem dziennik spod stosu zapomnianych gratów. Chyba znowu muszę wygadać się przed samym sobą. Zobaczmy; 21 września bieżącego roku spotkałem starego szkolnego kumpla, o ile mogę go tak nazywać. Romana Kuragina. Chciałbym wierzyć, że to spotkanie było zupełnie przypadkowe. Kuragin wstąpił do sklepiku, w którym pracuję, tak od niechcenia. Zamierzał, zupełnie zwyczajnie, sprawdzić, jakież to zielska sprzedają w
Starym Borze. Może zamierzał i kupić odrobinę lawendy czy czego tam by akurat nie potrzebował do swoich wywarów. Rzecz w tym, że mówimy o Kuraginie. Ktoś taki, jak on rzadko robi coś zupełne przypadkowo. Podejrzewałem, że celowo zboczył z trasy spaceru i wstąpił do sklepiku. Prędko przekonałem się, że miałem rację. Roman nie bawiąc się w subtelności, przedstawił sprawę z jaką do mnie przyszedł. Mianowicie; zaproponował mi, żebym rzucił robotę sprzedawcy i przyjął jego ofertę. Nieźle płatne stanowisko w Prikazie do spraw Magicznej Fauny i Flory. Ta, tak - jestem zdolny, nie warto, żebym marnował się w zakurzonym sklepie. To jego własne słowa.
Przyznaję, że początkowo myślałem, że stroi sobie ze mnie żarty. Nie byłem już tym głupim szczeniakiem ani jeszcze głupszym idealistą ze szkolnych czasów, żeby, ot tak, brać za dobrą monetę słowa starego "kumpla". Czego niby ktoś o niskim statusie społecznym miałby szukać w Ministerstwie Magii? Podobno Ministerstwo niekiedy zatrudnia czarodzieja mugolskiego pochodzenia na jakimś nieistotnym stanowisku. Taki czarodziej odwala później brudną robotę i okazyjnie robi za popychadło, ale przynajmniej nikt nie może zarzucić Ministerstwu, że dyskryminuje tak zwanych brudnokrwistych. Miałbym zostać popychadłem? Pięknie dziękuję. Wolę marnować talent w sklepiku.
10 października 1975Ale ze mnie dureń! Twardo zapierałem się przed układami z Kuraginem. Twierdziłem, że nie chcę mieć nic wspólnego z Ministerstwem. I co z tego, że zapierałem się przed argumentacją Kuragina. Końcem końców poszedłem do niego i przyjąłem propozycję. Moja narzeczona, serce moje najdroższe, przekonała mnie, że warto skorzystać z propozycji starego kumpla. Praca w Prikazie to nie byle co, nawet na tym niższym stanowisku. Dodatkowe pieniądze przydadzą się na wesele i przyszłe wspólne życie. Przy odpowiedzialnym gospodarowaniu finansami, możemy kupimy sobie malutki, uroczy domek. To lepsze niż wynajem mieszkania w wielkiej płycie. Dzięki zatrudnieniu w Ministerstwie będzie nam znacznie łatwiej. Taaa, łatwo jej tak mówić. To nie ona zostanie uwiązana, jak Burek do budy. Nie ma co się łudzić, że Romanem kieruje odruch serca albo zwykłe sentymenty do kolegi ze szkoły. Wyświadczona przysługa to dług, który przyjdzie mi zapewne spłacać do końca życia. W żadnym wypadku nie chodzi o dług finansowy. To by było pół biedy. Tym, co interesuje Kuragina jest lojalność i poparcie. Na dobre i złe. A ja, jak na pełnoprawnego durnia przystało, przystałem na te układy. Chociaż tyle w tym dobrego, że narzeczona przestała obwiać się o naszą przyszłość.
30 maja 1977Dawno niczego nie zapisałem w dzienniku. To dlatego, że mam ostatnio sporo na głowie. Całkowie pochłonęła mnie praca w Ministerstwie, a przede wszystkim przygotowania do ślubu i wesela, zaś później sam ślub i wesele. Tyle było z tym zamieszania, że myśleliśmy odłożyć wszystko na następny rok. Na szczęście udało się pozałatwiać wszystko na czas. Pomyśleć, że taka skromna uroczystość wymagała aż takiego wkładu pracy. Nie zapraszaliśmy wielu gości. Głównie rodzinę, paru dobrych przyjaciół i Romana. To mój przełożony, wypadało go zaprosić. Myślałem, że Roman nie pojawi się na uroczystości, ale zjawił się i od razu podbił serce każdej panny obecnej na sali. Nie da się zaprzeczyć, że Kuragin jest przystojny i posiada ten swój kuraginowy urok. Uśmiechał się do każdego, chociaż założę się, że niemal stracił ten swój słynny uśmiech, kiedy moja zupełnie niemagiczna cioteczka przypomniała sobie, że na wsi żyją jacyś jej krewni o nazwisku Kuragin. Nawet zabawnie było obserwować Kuragina, kiedy próbował zachować dobre maniery, a jednocześnie przekonać cioteczkę, że nie łączy ich żadne pokrewieństwo. Co śmieszniejsze, nie mógł (z wiadomych względów) użyć najpoważniejszego argumentu przeciwko argumentom ciotki. Czyli swojego szlacheckiego pochodzenia. Zabawa, zabawą. Najwyższa pora wracać do prozy życia.
25 kwietnia 1978Wierzę, że to tylko tymczasowy przypływ paniki lub innej zarazy, która nawiedza tych, co niedawno zostali ojcami. Takie dokuczliwa świadomość, że nie ma większego doświadczenia w opiece nad dziećmi. O wychowywaniu już nie wspominając. Moja najdroższa żona uspokaja mnie, twierdząc, że wiedza i doświadczenie przychodzą z czasem. Najważniejsze, że Timonek urodził się zdrowy. Moja wspaniała żona, jak zwykle ma rację. Timonek, zresztą jest bardzo, bardzo mały, więc nie muszę bać się, że popełnię poważny rodzicielski błąd. Bogowie, wypisuję w tym dzienniku same bzdury. Muszę nad sobą zapanować. I tak upłynie sporo miesięcy, zanim mały zainteresuje się czymś innym niż mleko, spanie i płakanie.
Praca w Prikazie jest znośna, pokusiłbym się o stwierdzenie, że przyzwoita. Mam nawet swoje własne biuro. Nie muszę gnieździć się w jakimś ciemnym kącie, niczym czyjś wstydliwy sekret. Koledzy z pracy są sympatyczni. Większość wydaje się być porządnymi czarodziejami. Nie łudzę się co do tego, komu zawdzięczam te wspaniałe warunki pracy. Niech Kuragin uśmiecha się sobie znacząco. Ja i tak zamierzam wzbić się na wyżynny ambicji i pokazać ludziom w Prikazie, że faktycznie zasługuję na swoje stanowisko. Protekcja szlacheckiego rodu nie ma tu nic do rzeczy.
14 września 1988W tym roku Timon po raz pierwszy poszedł do Akademii. Jesteśmy z niego dumni, bardzo dumni. Troszeczkę i boimy się, jak poradzi sobie w Koldovstoretz. Nie dostaliśmy jeszcze żadnego listu ze skargą albo informacją, że Timonek wywołał eksplozję w klasie alchemicznej. To dobry znak. Może nie wyrośnie na szkolnego chuligana. Czy ja byłem szkolnym chuliganem? Niezupełnie.... Niech będzie. Byłem.
Rozrabiałem nieco. W pierwszych latach mojej szkolnej kariery. Potem uspokoiłem się. Człowiek z wiekiem mądrzeje. Oby w przypadku Timona było podobnie. Nie chciałbym być ojcem, który czepia się dzieciaka i zrzędzi. Nie zaszkodzi być bardziej wyrozumiałym... Nieważne. Czekamy, aż do nas napisze i podzieli się swoimi wrażeniami ze szkoły. Z kim dzieli dormitorium, co sądzi o nauczycielach, czy nie tęskni za domem. Takie tam drobnostki, które ubogacają rodzicielstwo.
3 lutego 1996Okazało się, że to przeczucie sprzed lat, wcale nie było takie błędne, jak myślałem. Jak chciałem wierzyć. Jestem okropnym ojcem. Racja, oboje ponieśliśmy ciężką stratę. Timon stracił matkę, ja swoją ukochaną żonę. Wzorowy ojciec próbowałby odbudować więź z synem, zapewnić mu wsparcie. Odsyłanie go do ciotki to pewnie najgorsze, co mogłem zrobić. Sława potrafi jednak radzić sobie z dziećmi o wiele lepiej niż ja. Jest bardziej uczuciowa. Wie, jak dotrzeć do nastolatka. Tak sądzę. Timon i tak spędza większość roku w Akademii, ma swoje własne sprawy. Ciotka czy ojciec. Chyba nie zrobi mu to aż tak wielkiej różnicy.
W Ministerstwie mamy od groma roboty. Sporo się mówi o tej grupie, tak zwanych Raskolników. Ciągle wygłaszają te swoje rewolucyjne poglądy. O równości, sprawiedliwości społecznej, zmianach. Głupie gadanie. Przewrotna polityka. Rozkrzyczana banda, która robi zamieszanie, a pożytku z nich żadnego. Piszę te słowa z pełną premedytacją. Jestem zupełnie trzeźwy. Gdyby któryś z tych awanturników dorwał ten dziennik i odczytał zapis, bardzo by się mną rozczarował. Nic mnie to nie obchodzi. Mogą nazywać mnie niewolnikiem Starszyzny, zmanipulowanym i poszkodowanym czarodziejem mugolskiego pochodzenia. Gdyż wbrew temu, co im się wydaje i co wygłaszają w swoich ulotkach, ich rebelia nie zaprowadzi w kraju sprawiedliwości ani nie zmieni społeczeństwa. Już prędzej doprowadzi ich do wojny.