Oto ona. Niewzruszona siedzi przy stole i trzyma kieliszek wina. Znad niego obserwuje zgromadzonych i ocenia. W ciszy i z łaskawym uśmiechem na ustach, ale nic nie uchodzi jej uwadze. Niech mówią o niej: starucha, niech kręcą nosami, że czas najwyższy, żeby oddała tytuł Nestorki swojemu synowi. Cóż oni więcej mogą niż mówić? To ona widziała połowę z obecnych na wspaniałej sali Nestorów kiedy jeszcze robili siku w pieluszkę i ciągnęli ją za włosy. Bagrat Janashvili w młodości jąkał się i dopiero bajecznie droga terapia na drugim końcu świata zdołała go wyleczyć i przygotować do objętej w końcu roli. Grigory Kuragin jako kilkumiesięczny berbeć ślinił się na jej kaszmirowy kostium od Verloshki, która dopiero zaczynała w tamtych latach karierę jako poważna projektantka.
W dzisiejszych czasach szacunek, jakim powinno się darzyć starszych, już dawno nie jest priorytetem, a jednak jej nikt nie odważy się powiedzieć, że chodzi już zbyt wolno i ma zbyt słabe stawy, by wciąż wybierać się na polowania. Nikt się nie odważy.
Bo tylko ona jeszcze pamięta przemysłową Łódź. Urodziła się tam, w fabrycznej stolicy Polski. Zdarzyło się, że Krzesimir Twardowski (to jego prapradziadkiem był ten Twardowski z mickiewiczowskiej ballady) dobijał właśnie targu z pewnym Żydkiem nazwiskiem Adler. Jego syn, Jakub Adler, stał się, choć nie był magicznego pochodzenia, towarzyszem zabaw dla Ścibory, którą do sześćdziesiątego piątego roku życia nazywano zresztą raczej Borką. Był o osiem lat starszy, a gdy oświadczył się w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym, Krzesimir postanowił fabrykę tekstyliów sprzedać, a z żoną, synami i córką wyprowadzić się po Warszawę. Kupił dworek i utworzył wokół niego małą społeczność czarodziejów czystej krwi. Trzy, prócz Twardowskich, ze starych rodów, które w dzisiejszych czasach już są na wyginięciu, miały jeszcze wtedy czystą magiczną krew.
Pierwszym mężem Ścibory został w trzydziestym czwartym Ksawery Stadnicki. Stadniccy trzymali w ręku magiczną bankowość na terenach całej Polski, więc miała bardzo dobre życie, a mąż dla niej bardzo mało czasu. Ścibora wykształciła się w Koldovstoretz, uczęszczała potem ponadto na zajęcia uniwersyteckie z filologii francuskiej. Krzesimir jakby przeczuwał jej dalsze losy, posyłając na właśnie ten kierunek.
Wrzesień trzydziestego dziewiątego zastał Ściborę w czerni żałobnej po śmierci ojca i matki. Zginęli w podróży, zarażeni szkarlatyną. W podwarszawskim dworku mieszkała sama z mężem; dzieci z tego związku nie było. Wraz z nadejściem okupanta Ksawery nie pozwolił jej czekać – wsiadła w Poznaniu do pierwszego pociągu do Paryża, na jaki udało się dostać bilet. On sam i czterech braci Ścibory zostało w Polsce, ratować dramatyczną sytuację kampanii wrześniowej. Dopiero po wojnie dowiedziała się, że najmłodszy Bożydar zginął dopiero w Powstaniu.
We Francji zrobiła karierę szybko. Polonia była dość duża, by łatwo się zaklimatyzowała, a znajomość języka, tańca i śpiewu otworzyły drzwi do aktorstwa. Nikt nie wymagał dyplomów, filmy były luksusem, a na deski teatralne wystarczyła ładna buzia i poprawna wymowa. Najpierw tańczyła i nuciła melodie w chórkach, a po czterdziestym drugim śpiewała już dla Niemców. Owszem, była i zostanie z urodzenia i wychowania Polką, lecz nauczono ją przede wszystkim przetrwania. Śpiewała piosenki rzewne, wymachiwała dla bandziorów nogami. Były brawa i fortuna, więcej otwartych drzwi.
Korzystała z tylu okazji, ile otrzymała, wiedząc, że w domu nic na nią nie czeka. Nie poznała Polski, do której wróciła w latach pięćdziesiątych. Nie znalazła wychowania, które sama odebrała, nie znalazła wiary, która podtrzymywała ludzi. Ani po wszelkich zasadach nie było śladu.
Miała już trzydzieści trzy lata i nie myślała, że jeszcze kogoś znajdzie. Tak oto miała zwiędnąć ostatecznie gałąź rodu Twardowskich, gdy po kilku miesiącach poznała Tadeusza. Posługiwał się drugim imieniem, pierwsze, to staropolskie zgodnie z tradycją, było jego pseudonimem, gdy działał jeszcze w AK. Chociaż Ścibora nigdy nie przystąpiła do partii robotniczej, miała pieniądze. Pomogła mu się ujawnić, wieść bezpieczne życie pod własnym nazwiskiem. Wkrótce potem zresztą to nazwisko przyjęła i została Ściborą Wrońską.
Na początku mieszkali w Warszawie, choć nie było już szans na odbudowanie dworku, gdzie Ścibora mieszkała w młodości. Nie mogło nawet być mowy o odkupieniu ziemi – wszelkie przejawy arystokratycznego wychowania państwo zrównało z ziemią, a na ich miejsce postawiło PGRy.
Dopiero, gdy najstarszy syn Ścibory i Przemysła miał podjąć naukę w Akademii w Rosji, przenieśli się do siedziby rodu Wrońskich w Kaliningradzie. Przemysł doczekał się jeszcze dwójki dzieci i dopiero, gdy wszystkie dorosły, zmarł. Miał sześćdziesiąt lat i chore serce. Cały czas dokuczały mu źle zaleczone rany odniesione podczas wojny.
Ścibora została sama i przez dwadzieścia lat, które minęły od śmierci jej męża sprawuje funkcję Nestorki. Ma już dorosłe wnuki, a wygląda lepiej, niż każda inna kobieta w jej wieku. Dba o siebie wręcz z przesadą, i to zarówno o wygląd jak i zachowanie. Wciąż kultywuje wpojone w tych innych, przedwojennych czasach wartości, a że pochodzi z innej epoki widać w sposobie poruszania się i starannej, eleganckiej wymowie.
Ludzie tacy jak ona to już zagrożony przez upływ czasu gatunek.