Słońce pęka pod twoimi palcami. Słyszysz jak umiera? To melodia, którą trudno pomylić z jakąkolwiek inną. Chowasz jej dźwięki głęboko w sobie, dopóki nie zaczną rytmicznym pomrukiem rezonować na twoich mięśniach, w konwulsyjnych skurczach napinając je do granic ostateczności. Kości trzeszczą przy coraz wolniejszych, rozciągniętych bestialsko w czasie taktach, a serce – jak membrana bębna – to opada, to wznosi się gwałtowniej, szybciej, nieregularniej, prawie zdradzając twoje zdenerwowanie. Jednak nawet najbardziej wyczulone ucho nie jest w stanie wychwycić tych kilku fałszywych nut, które w nią wplotłeś. To elegia, najtragiczniejsza, najżałośniejsza, która towarzyszy ci każdego dnia, każdej nocy, jak pies ufnie, irytująco łazi za tobą w każdy kąt, plącząc się między nogami, wskakując na kolana, zajmując większą część łóżka, mocnymi pazurami, w najmniej oczekiwanym momencie, rozorując skórę na piersi, by wydostać z niej to, co z takim uporem chowasz przed światem. Nie pochlebiaj sobie. Perfekcyjnie zadbałeś o to, by nikomu na tobie nie zależało, by nikt nie miał ochoty zastanawiać się, czy sam nie jesteś falsyfikatem. Ostateczne niemożliwe znów rozbiłeś z hukiem, dalej nie ma już niczego, czego nie potrafiłbyś się podjąć. Najserdeczniejsze gratulacje, ponownie świąteczną kolację zjesz z pierwszą lepszą kurewką wyciągniętą z pobliskiego pubu za szmaty ledwo trzymające się na jej kościstych ramionach. To jedyna nagroda, na którą możesz liczyć za te wszystkie nieprzespane w ferworze pracy noce; za kolejne, przypieczętowane mocnym uściskiem dłoni, finalizacje transakcji; za trzymanie ostatkiem sił nerwów za pyski, gdy przy byle gównosprzeczce rwą się do przodu. Nie zasługujesz na nic więcej, nawet tak wielkim talentem nie zamaskujesz tego całego gnoju, który w tobie fermentuje.
Godność zapomina, czym jest, przekraczając progi twojej nory. Odzierasz z niej nie tylko siebie – tu nie ma miejsca na subtelności, na woalki uroku i czaru, na przeciągłe spojrzenia, na bardziej lub mniej wymowną ciszę, nie ma niedopowiedzeń. Bierzesz sobie wszystko, na co akurat masz ochotę, co pierwotnym pożądaniem wypala ci nowe dziury w duszy, najpierw rozbierając to na czynniki pierwsze – częstokroć dosłownie. Hipokryta, nie lubisz otrzymywać kota w worku. Nie lubisz być drugi – liczy się jedynie mieć i być, wszystko albo nic. Nie lubisz porażek – każde niepowodzenie, każdy błąd, każde nieudane zamówienie trzymasz w Mauzoleum, jak hucznie nazwałeś składzik z wykonanymi, a niespełniającymi twoich oczekiwań zleceniami; trzymasz je tam, by przypominały ci, że dla ciebie nie ma niemożliwego, że uczyć możesz się jedynie na swoich błędach, ponieważ popełniasz ich coraz mniej. A może to tylko sentymenty, trupimi palcami ściskające cię za gardło; pamiątki po najbardziej wymagających klientach, przedmioty, które sam chciałbyś posiadać, pokazać światu, ale ci nie wypada. Nie lubisz okazywać słabości – masz ich kilka, mimo wszystko jesteś tylko człowiekiem, jakkolwiek bardzo starałbyś się udowodnić, że może być inaczej. Nawet ty, mistrz krętactwa, nie potrafisz należycie ukryć swojego przywiązania do rodziny, do zniedołężniałej już matki, do harującego jak wół ojca, do tych zapyziałych czterech kątów ukrytych na końcu świata. Wciąż, jak szczyl, kryjesz się przed nimi ze swoimi magicznymi zdolnościami; teraz jest prościej, skończyłeś już dawno tę fantastyczną szkołę z internatem dla uzdolnionej młodzieży, ciężko pracujesz, by wszystkim żyło się lepiej. Jak trzeba, każdemu dajesz po równo, zwłaszcza po pysku, zachowując przy tym minimum ogłady – kobietom dostaje się pierwszym. Dżentelmen od siedmiu boleści, nie zaskakujesz, jesteś dokładnie taki, jak oczekują, byś był.
Czyżby?
Powietrze skrzypi pod powiekami, raz za razem sypiąc iskry żądzy. Palce świerzbią cię od stagnacji, nieustanna potrzeba bycia w ruchu, bycia w centrum wszechświata pali skórę żywym ogniem, dokładnie w miejscu, gdzie szpecącą jaśniejszym śladem rozlewa się blizna po oparzeniu, opasając ci lewą rękę od łokcia po nadgarstek. Osobista pokuta za porzucenie dziecięcych marzeń o zostaniu strażakiem. Mogłeś usunąć ją wówczas w mgnieniu oka, wciąż możesz to zrobić, przeszłość raz na zawsze zostawiając za sobą. Jak tchórz. Podsyca wciąż pragnienie nowych doznań od tych małych, po sięgające krańców wszechświata.
Zaraz po szkole zachciało ci się współlokatora. Dla świętego spokoju, dla tej durnej, ludzkiej potrzeby bycia na bieżąco z każdą informacją ze świata czerpaną z ust drugiego człowieka, dla pozorów bycia normalnym. Nie czekałeś długo, by przekonać się, że nie nadajesz się do koegzystencji z ludźmi. Życie ochoczo wyszło ci na spotkanie, aby tłusty paluch wsadzić ci głęboko w gardło, byś sam mógł wyrzygać swój błąd. Głód doświadczeń szybko zmienił się w ich przesyt. Denerwująco wysoki głos Pavla przy każdym, zbyt radośnie powtarzanym
dzień dobry, jego kolejne, drobiazgowo opisywane podczas śniadania nocne przygody, których i bez tego nasłuchałeś i naoglądałeś się wystarczająco; rozrzucane, zostawiane w przypadkowych miejscach mieszkania ubrania, naczynia, stosy notatek, kurz i brud wypełzający z każdego kąta, gdy po regularnie urządzanych, zawsze niedługich wypadach w kraj wracałeś na wasze. Któregoś razu w prezencie podarowałeś mu lewe papiery, by też mógł pozwiedzać trochę świata. Nigdy nie zainteresowałeś się, jak skończył, nie miałeś już na to czasu. Fortuna kołem się toczy, nierozsądnym byłoby pozwolić jej zwolnić, szczególnie kosztem czegoś tak iluzorycznego jak życie prywatne.
Nie szukasz przyjaciół. Tylko poklasku i szemranego towarzystwa.
To drugie znalazłeś prędzej niż chciałeś, prawie zachłystując się zaoferowanymi ci doznaniami. Z kamieniem chciwości uwiązanym u szyi poszedłeś na dno zbyt szybko, by zdążyć nacieszyć się świeżym, nieskalanym powietrzem. Chrzęści ci teraz między zębami, jak piasek, setką drobnych pęcherzyków spowijając twoje ciało. Lubisz patrzeć, jak pod wpływem dotyku umykają w górę, przez nanosekundę dając ci śmiertelną nadzieję na to, że sam zdołasz kiedyś wraz z nimi wypłynąć na powierzchnię.