Trzy rzeczy na tym świecie kochałem: matkę, muzykę i całą resztę.
Kiedy mówią mi:
Ty Anton będziesz sławny!, to ja mówię: no ba, przecież wiem!
Kiedy pytają:
Anton, czy to prawda, że twoim ojcem jest Aleksey Kozlov, ten słynny aktor?, to ja mówię: nie inaczej!
Tylko kiedy zapytają, co chcę w życiu robić, to chyba nic nie odpowiem.
Bo ja wiem, co chcę robić dzisiaj, najwyżej jutro, a jak szczęście dopisze, to wiem też, z kim chcę to robić. Bo przecież ciągle jestem zakochany – w czyichś oczach, w swojej miotle, albo w czyichś dłoniach, czasami nawet w czubku nosa. W piosence, którą matula podsłuchała w czasie próby w teatrze i ciągle ją nuci. I jeszcze raz w swojej miotle. Bo ja będę zawodnikiem quidditcha. Na początek niech będą Gobliny z Grodziska, ale przysięgam, że w końcu i Armaty Chudley będą się bić właśnie o mnie. Zbierajcie autografy, póki nie ustawiają się jeszcze kolejki.
A z tym Kozlovem, swoją drogą, też najprawdziwsza prawda. Widzicie, moja mateńka najdroższa kostiumy szyje do Teatru Wielkiego, a on tam podobno jakieś dwadzieścia lat temu grywał Chichikova, tego z „Martwych dusz”. Ja bardzo lubię „Martwe dusze” zresztą, mama mi czytała, zanim jeszcze sam umiałem.
A ten Kozlov to właśnie z moją mamą się spiknął i nie wiem nawet, czy to taki zaszczyt, że aktorzyna, który teraz już przebrzmiewa kiedyś tam przespał się z twoją matką i łoży pieniądze na ciebie. Aha, i podobno bardzo cię kocha, chociaż nigdy go nie widujesz.
Ja to mam takie rodzinne koneksje głęboko, sam na siebie zarobię, sam zadbam, żeby moja twarz (nie tylko do teatru, ale wręcz do Hollywood dobra) trafiła na afisze. Ale moja matka zasługuje na lepsze życie, bo nie ma lepszej niż ona osoby. Z pokorą w naszym małym domku wyszywa te sukienki, surduty, sutanny i dostaje za to psie pieniądze. Ja ciągle jej powtarzam, że nie po to ma różdżkę, żeby się kłuć igłą po palcach, ale ona nic, nawet do magicznego teatru nie chce się przenieść. Ja taki nie będę, magiczności swojej jestem w pełni świadom i w takim też stopniu robię z niej użytek.
Podobnie jak ze swojej młodości. Przecież ja wszystko zrobię. Ucieknę na koncert w jakiejś melinie, napruję się na szczycie wieży, nawet wiersz powiem. Nie zakładaj się ze mną, bo przegrasz. Kiedyś jakiś chojrak wmawiał mi, że nie pocałuję naszego borowego prosto w dziób. To było na czwartym roku, wygrałem pięć dych, a borowy nadal się do mnie uśmiecha, jak go minę. A mijamy się często, bo mnie przecież w cztery ściany nie da się zamknąć; ani w pokoju, ani w klasie, ani nawet w kraju. Dobrze to ja się czuję na miotle i na scenie, bo to takie „nigdzie” i „wszędzie”. A mnie dobrze, jak mogę skórę zmieniać co trzy minuty, jak nikt nie oczekuje myślenia, tylko równowagi i szybkości. I nie interesuje mnie ustatkowanie się. Ani trochę; czuję, jak mi się gotuje w żyłach krew. Nie należy się zatem dziwić, jak czasem chodzę z podbitym okiem, albo wybitą dwójką. Bo ja najpierw biję, a myślę jak już to dwa dni potem. Ale tak samo z całowaniem. Bo nie ma na co czekać, tak sobie myślę. Młodszy ani ładniejszy nie będę.
No właśnie. A propos ładny. Ja sam ładny jestem i ładnych lubię. I nikomu nic do tego.
Mama mi tak zawsze mówiła. Jaki to mam ładny nos, ładne oczka, ładny głos. Na mój gust to nos mam trochę krzywy, ale reszta się zgadza. Bo ja śpiewać też lubię, i całkiem dobrze umiem, bo mamy liczni przyjaciele z teatralnej kadry mnie uczyli: śpiewać, prosto chodzić, tańczyć. Deski zbijać, rury łatać, jak popękały. W domu przecież sam wszystko robię – nie wszystko się trzyma kupy, jak tylko machnąć na to różdżką i trzeba zakasać rękawy.
W ogóle, wolę to, co sam umiem zrobić, i jak nie muszę nikogo o nic prosić. Nawet o owacje. Sami mi je zaoferujecie. I to na stojąco.
Jeszcze nie wiem, czy będę aktorem, czy zdobędę puchar. Na pewno jeszcze zrobię coś, co warte jest, żeby bić brawo.