Wiesz, Kola, że byś się nadawał. Są i w tamtym życiu miejsca, gdzie zmieściłbyś swoje przekręty, szwindle, a nawet swoje ochłapy życzliwości. Potrzebują tam takich, jak ty, nawet za sprzeniewierzenie pieniędzy być może nazwaliby cię obrotnym, a nie złodziejem. Wszystko zależy, po której staniesz stronie i jak długo tam ustoisz. Nie grzeszysz wszak cierpliwością, co ma i swoje dobre strony. Są tacy, co dobijają do pięćdziesiątki nie ruszywszy się z miejsca na krok. A ty?
Byłeś tancerzem, zaraz po szkole. Muzyka krąży ci w żyłach, dostałeś ją razem z mlekiem matki. Tańczyłeś na ważnych zawodach, zawsze z najładniejszą dziewczyną. Miała bystre, jasne oczy, chciała otworzyć szkolę dla bogatych panienek. Zamiast tego miała córeczkę z bystrymi, jasnymi oczami. Ale czarne loki córeczka miała już całkiem jak twoje.
Uciekłeś, nie czekając na jej pierwsze kroki.
Byłeś mechanikiem, schowałeś różdżkę w kieszeń, głowę w piach i miałeś spokój. Nikt w starym warsztacie za miastem nie interesował się, kim jesteś. Starczyło ci na chleb i mieszkanie i starczyło, że własnymi rękami wracałeś samochody do życia. Cadillaki, chevrolety, a skóra ich siedzeń jeszcze im pachniała kubańskimi cygarami. Kto je szmuglował przez ocean - nie wiesz do dziś. Kiedy przynieśli ci umowę, obiecując, że biznes będzie legalny i otworzycie jeszcze jeden warsztat, uciekłeś. Zabrałeś ze sobą tylko pontiaca, którym podobno jeździł Presidente.
Byłeś drobnym złodziejaszkiem, wszedłeś w układy z paserami od kubańskich samochodów i bawiłeś się w kieszonkową kradzież i zanoszenie zegarków do komisu na handelek. Miałeś czarny płaszcz, cztery fałszywe nazwiska i wiecznie podkrążone oczy. Zachciało ci się ulicy i buty sobie na niej zdarłeś, uciekałeś aż zabrakło tchu. Tylko bezdomne koty dotrzymywały ci towarzystwa.
Byłeś ukochanym bratem.
Brałeś ich małe rączki w swoje ręce i szliście razem do parku. Wycierałeś buzie umorusane lodami, ludzie pytali, czy to twoje, chociaż miałeś siedemnaście lat. Bliźniaki i Lola to wszystko, co ci było na świecie potrzebne. Teraz masz lat dwadzieścia siedem, oni dorośli i bardziej niż tamten wasz świat liczy się ten, który oni biorą na własność w całości.
Kochasz ich jak głupi, zazdrościsz, masz za złe, chcesz, żeby zdychali jak psy. Stałeś w miejscu, ten jeden raz nie uciekał nikt, chyba że bawiliście się akurat w berka. Ten jeden raz to oni się oddalili.
Mają siedemnaście lat, pamiętasz przecież jak to jest. Nie przestałeś jeszcze sam mieć siedemnaście lat, masz wciąż tyle samo czasu i poza czasem nic więcej.
Chojnie obdarowujesz swoim czasem i nie chcesz, by ci zań dziękować. Dziękuje się za rzeczy cenne, a cóż to dla ciebie. Leczysz zwierzęta, cierpiące i radujące się w milczeniu, odpłacasz się przybłędom i kalekom, pomagasz podopiecznym samotnych staruszek.
Całe godziny spędzałeś w stajniach, zapatrzony w mądre oczy i lśniące grzywy granianów. Patrzyłeś w dzieciństwie, jak je podkuwano, usypiano, jak odstawiano źrebięta od samic, jak płonęła stajnia, kiedy zachorowało całe stado. Nie chcesz od tamtej pory wracać do domu, choć przecież tęsknisz za ziemią. Czekają tam na ciebie zadania, którym nie sprostasz, sprawy, których nie załatwisz. Chcą, żebyś w przyszłości im przewodził, chronił dobre imię i wykłócał się ze staruchami o bzdury.
Kiedy poszedłeś znowu do szkoły, żeby nauczyć się, jak leczyć zwierzęta, zaczęli mieć nadzieję, że się uspokajasz, osiądziesz i nabierzesz zapału do prowadzenia rodziny. Uparcie wierzą, że masz, co trzeba. A ty masz tylko kopertę w szufladzie, a w kopercie list: "Niech Lola weźmie to wszystko na siebie. Ja nie chcę."
Ale kto to wie. Może weźmiesz się i za to. Za narady, pożyczki, decyzje do podjęcia w cudzym imieniu. A kiedy poczujesz, że zaczynasz gnuśnieć, uciekniesz znowu.
Nawet gdybyś miał już nie być Vasilchenko, gdyby cię wykreślili z ksiąg, krwi się nie wyrzekniesz. Dla takich jak ty wędrówka nie ma końca.