Nudna, szara, nijaka.
— Po co ją pytać? Przecież wiesz, co odpowie!
Ciekawa, kolorowa, jakaś.
— A może jednak nie?
Miała marzenie. Od zawsze jedno i to samo. Inne dzieci chciały być wielkimi magami, stać na scenie teatru lub opery, być numerem jeden w quidditchu – wtedy Yelizaveta pragnęła po prostu dostatniego życia. Bez zmartwień, bez problemów, bez wielkich afer. Chciała opływać w luksusie, być rozpieszczaną przez męża, posiadać idealne dzieci (dwójkę: chłopca i dziewczynkę), równie idealny dom z ogrodem oraz psa.
Patrzyła na szczęście swoich rodziców, a przynajmniej to, co jej samej na szczęście wyglądało. Ojca, który nigdy nie był zbyt wylewny, jeśli chodzi o uczucia oraz matkę, która przez całe życie starała się go zadowolić, aż doszło do momentu, że całkowicie się zatraciła.
Yelizaveta miała być taka sama. Nudna, szara, nijaka. I była.
— Godzina punkt ósma?
— Tym razem zaszalejmy. Godzina ósma jeden!
Dzieciństwo to ona miała przewidywalne. Całe godziny poświęciła na zdobywaniu wiedzy o tym, jak powinna w przyszłości zadbać o swój dom. Dniami ślęczała nad opasłymi tomiskami, które ukradkiem zabrała z biblioteczki ojca i niejeden raz zdarzyło się, że popołudniami kładła się na desce, ponieważ zgrabiła ramiona. A dziewczynka nie powinna się garbić! Powinna być ułożona i urocza, nie odzywać się niepytana oraz uważnie słuchać tego, co mówią jej dorośli. Tak twierdziła mama, a wiadomo, że słowa matki to rzecz święta.
Czasami zdarzały się jednak chwile nie nudne, nie szare i nie nijakie. Przepełnione dźwiękami, zapachami i kolorami. Yelizaveta starała się zapamiętać je wszystkie. Dni, gdy mama zabierała ją nad bajorko, gdy uczyła zmiany w wilka i przekazywała wszystkie niezbędne informacje. „Nie obnoś się z tym”, powtarzała, a dziewczynka słuchała. Chciała być dobrą córką.
— Czy to przystoi tak młodej kobiecie…
— No właśnie, że nie przystoi, miła pani.
Była bardzo dobrą córką. Wszyscy to widzieli, wszyscy to chwalili, a matka była dumna. Yelizaveta to rozpoznawała po półuśmiechu pełnym zadowolenia, który pojawiał się na twarzy kobiety. Cieszyła się, że dziewczyna nie obnosi się ze swoją przypadłością, że inni jej za to od siebie nie odsuwają, że dobrze radzi sobie w szkole. Bo Yelizaveta sobie radziła naprawdę
dobrze. Nie „świetnie”, nie „celująco”. Po prostu „dobrze”.
Zawsze miała dobrą rękę do zwierząt. Magicznych i niemagicznych. Uwielbiała je. Chciała z nimi pracować, ale wiadomo. Miała
marzenie, więc kariera zawodowa zeszła na dalszy plan. „Może kiedyś”, powtarzała sobie cierpliwie, „może kiedyś się uda, jak już będę miała dwójkę dzieci”.
— Nie spodziewałam się tego po tobie!
— Ja też nie.
Dwa. Dwie strony medalu, dwie strony księżyca, dwie twarze. Każdy człowiek ma dwie twarze, jeśli nie lepiej.
Matka Yelizavety była kiedyś inna. Sama Yelizaveta jest inna.
Marzenie małej dziewczynki podrosło wraz z nią. Sokolova już nie czuła, że musi żyć w luksusie, ponieważ wiedziała, że to najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Ale nadal pragnęła dobrego męża, którego mogłaby obdarować dwójką dzieci, chciała psa i dom z ogrodem, a po odchowaniu pociech chciała zacząć pracować z magicznymi stworzeniami. Chciała też być jak jej matka; wyniosła i dumna, powabna i milcząca. Chciała, żeby sam jej wzrok mroził każdego, żeby nikt nie był w stanie się jej sprzeciwić.
Więc była. Została wyniosłą, salonową panią pełną wdzięku i gracji. Milczała, ale w przeciwieństwie do matki była nieustępliwa i uparta, wiedziała, że nie da się zmienić byle mężczyźnie. I nie dała. Do każdego związku podchodziła z głową, wymieniała wszystkie za i przeciw. Co jej mógł dać? Jakie korzyści ze sobą niósł? Czy był jej wart?
W końcu pojawił się kandydat idealny. Zaręczyli się, zorganizowali ślub.
Yelizaveta uciekła sprzed ołtarza. Nie była nudna, szara i nijaka. Była ciekawa, kolorowa, jakaś. Przecież nikt nudny nie porzuciłby swojego wybranka przy ślubnym kobiercu.
— Jak mogłaś?!
— Po prostu szukam szczęścia na własną rękę.
Wraz z pierwszą prawdziwą miłością (Z kobietą! Skandal! Wstyd! Hańba! Upokorzenie! To wbrew naturze!) znalazła w sobie pokłady całkiem nowej energii, o którą się wcześniej nie podejrzewała. Bo była oceanem – jak jej matka. Poukładana, porządna, wygodnicka, czasem leniwa, a innym razem burzliwa, gwałtowna i gniewna. Zmienna i przyciągająca uwagę nie tyle zachowaniem, co urodą (jest przecież rusałką, to oczywiste, że jest piękna).
Już nie jest małą dziewczynką. Wie, że marzenie pozostanie marzeniem jeszcze przez dłuższy czas, ale niespecjalnie to jej przeszkadza. Spaliła za sobą mosty i nie ogląda się na rodzinę. Jak twierdzi, szuka szczęścia na własna rękę gdzieś na ulicach Petersburga. Podobno póki co idzie jej to całkiem nieźle.
— Zaczniemy jeszcze raz?
— Yelizaveta.
Zdecydowała, że woli być sobą niż swoją matką.