Od dzieciństwa powtarzano jej, że jest śliczna.
Ciotki na bankietach patrzyły na małą blondyneczkę, siedzącą w warstwach tiulu i szeleszczącego cicho jedwabiu, z uśmiechem pochylały się nad jej szczuplutką sylwetką i kierowały pochwały nie do samej Dobrawy, ale do jej matki: „ach, jakie ona ma ładne włosy”, „piękne oczy, takie błękitne, widać, że w takiej ślicznotce płynie krew Aristovów”, „jakaż ona jest urocza, spójrzcie na te policzki!”, „uroda po mamie, jak nic!”. Wrońska przyjmowała te pochwały z subtelnym, wyuczonym uśmiechem, dziękując nieznacznym skinieniem głowy i lekko przyciągając do siebie dziewczynkę chudym ramieniem. Czterolatka nie musiała jeszcze dziękować za te słodsze niż cukier słowa, ba - ona nic nie musiała, oprócz, oczywiście, prezentowania się w strojnych sukniach i składania rąk z fałszywą skromnością, by wywołać jeszcze więcej okrzyków zachwytu. I wtedy, tak, wtedy to ona była ulubionym dzieckiem salonowych pogawęd, ciesząc oczy niczym kunsztowna rzeźba i uszy dorosłych spokojnym milczeniem. Lecz wkrótce nadszedł czas, gdy Dobrawa była już za duża na to, aby grad pieśni pochwalnych spadał na jej wciąż dzielnie uśmiechającą się matkę.
Stało się to w lipcu szóstego roku życia panny Dobrawy Wrońskiej jako obiekt westchnień licznych kuzynów, kuzynek, ciotek i wujków na pewnym eleganckim przyjęciu z okazji rocznicy ślubu... no, kogoś tam od Wrońskich, przy tak licznej rodzinie trudno pamiętać takie szczegóły jak imiona. Dziewczynka oczywiście siedziała przy maminym boku z ustami złożonymi w grzeczny ciup, objęta ręką w koronkowej rękawiczce, gdy, przypadkiem zupełnym, przeszła obok nich elegancka kobieta z kieliszkiem musującego szampana w dłoni. Spojrzała mimochodem na blondynkę, spojrzała, patrzyła, podziwiała, chwaliła i tak by pewnie trwała w tej cukrowej ekstazie, dając się wciągnąć w powtarzalną spiralę głośnych wyrazów zachwytu, gdy - zaskakując tym i matkę, i ciotkę - Dobrawa uchyliła różowe od jedzenia malinowych cukierków usta i odezwała się. Nie, nie podziękowała; nie powiedziała nawet czegoś w stylu „a co ty mi dupę zawracasz, starucho”. Tylko to: „ja bym wybrała buty w kolorze morskiej zieleni do takiej sukienki, róż źle wygląda z brązem”.
Wtedy też rozwikłano zajmującą od paru dobrych miesięcy matczyną głowę zagadkę masowego znikania z jej półki magazynów modowych.
I od tamtej chwili zaczęło się dokazywanie na całego. Dziewczynka, za błogosławieństwem urzeczonej Wrońskiej, przebierała się kilka razy na dzień z byle powodów: a tu plamka wody, a tu zagniecenie, a tu zaraz kolacja, więc wypada zmienić strój. Służące pokazywały małej Dobrawie sukienki, bluzki, rajstopy, spódnice, a ona palcem wskazywała na ubrania, które założy i choć wtedy trafiało jej się mnóstwo wpadek, z czasem wyrobiła w sobie modową (i nie tylko) intuicję na tyle silną i niezawodną, że podczas jej szóstego roku nauki domownicy zaczęli prosić ją o porady. Pomagała ojcu wybrać najmodniejszy fason, matce dobrać kolor poduszek do łóżka w rodzicielskiej sypialni, a braciom... braciom pomagała we wszystkim, co dotyczyło gustu, przekonana, że tylko ona w tej rodzinie jest w stanie udzielić im Jedynej Słusznej Rady i bez jej cennego zorientowania w trendach wszyscy, bez wyjątku, skończyliby w nietwarzowych sweterkach z wełny i jaskrawych spodniach dresowych. Nie było to prawdą, bo przecież nikt w domu Wrońskich nie okazał się być
absolutnym bezguściem, ale z grzeczności i miłości nie wyprowadzano jej z błędu, gdy wzdychała przesadnie głośno: „gdyby nie ja...”.
Oczywiście, z takim niebywałym smakiem, nie mogła skończyć inaczej, jak jako stylistka; niegdyś pracowała jeszcze jako organizatorka ślubów, jednak po pewnej nieprzyjemnej kłótni z przewrażliwioną panną młodą zrezygnowała z tego zajęcia, postanawiając ubierać tych, których na jej usługi i wyrafinowane gusta stać, lecz gdy już klienci wyłożą na stół zadowalającą ilość rubli, prawie nigdy nie żałują wyboru Dobrawy Wrońskiej jako swojej wyroczni stylu.
Swoją drogą, proponuję, byś kiedyś powiedział jej, że chyba troszkę przytyła albo że ma zmarszczkę, o, tu. Gwarantuję, że jej reakcja będzie
zabawna, bo przecież oglądanie, jak tej ślicznej dziewczynce z bankietów i ulubienicy ciotek rzednie mina i jak spogląda z niepokojem w lustro, ukradkiem, dyskretnie, by nikt nie zauważył, a potem do powrotu do domu myśli o tym obsesyjnie, zadręcza się, kupuje po drodze najdroższy krem przeciwzmarszczkowy, by potem spędzić godziny w łazience na katowaniu swojej skóry i wyszukiwaniu każdej niedoskonałości, jest zawsze bardzo zabawne.
Podobno każdy ma jakiegoś świra, a Dobrawa akurat chce pozostać zawsze śliczna i młoda, przekonana, że urodę można zatrzymać na lata kremami i innymi tego typu kosmetykami. Możemy nie wyprowadzać jej na razie z błędu, bo jej próżność popadnie w depresję. A Brasia akurat jest próżna, co tu dużo mówić: przywykła do tego, by jej schlebiać, by mówić jej o tym, jaka ona jest ładna, jakie oczy ma błękitne, włosy miękkie i jasne, i błyszczące, zrozumiałym więc jest, że wizja utraty pięknej twarzy to aktualnie jej największe zmartwienie. Poza tym lubi otaczać się ludźmi i rzeczami estetycznie zadowalającymi; jej oko cieszą ubrania i meble podług najnowszej mody, eleganckie fryzury, wykonana z największą starannością biżuteria i przystojni mężczyźni, pachnący luksusem i wyczuciem stylu. Pewna siebie, kulturalna, o pedantycznym podejściu do życia i specyficznym poczuciu humoru,
bardzo trochę hipochondryczna - taka jest właśnie. Poznasz ją po tym, że gdy krzykniesz: „potrzebuję płynu antybakteryjnego do rąk!”, ona rzuci w twoją stronę buteleczkę, którą zawsze ma przy sobie, a gdy poprosisz ją o radę, zacznie przemeblowywać i mieszkanie i wyciągnie cię na zakupy.
A to z tym płynem antybakteryjnym naprawdę działa, tak ludzie zawsze odnajdują ją w tłumie.